Muzyka relaksacyjna odmieniła mój sposób myślenia…
Kiedyś fascynowałem się klubową elektroniczną muzyką. Na początku zajmowałem się tworzeniem bitów oraz całych kawałków. Jako producent muzyki nie szło mi najlepiej i szybko to porzuciłem. Później nastąpiła era fascynacji DJ-ingiem, czyli miksowaniem. Trwało to kilkanaście lat. Szukałem i kupowałem muzykę wysokiej jakości i tworzyłem różne remiksy. To były naprawdę tłuste, szybkie, połamane, bity i basy też. Stworzyłem kilka ciekawych kawałków. Dostałem też szczerą recenzję znanego krakowskiego DJ-a, który powiedział, że jak zagrałby ten kawałek w klubie to aż ciareczki by go przeszły.
Jednak, pomimo że ta muzyka była taneczna, porywająca miałem odczucie, że coraz mniej mi się podoba. Dokładnie nie jestem w stanie sobie odtworzyć jak to się stało, że nagle przestałem słuchać elektroniki. To było bardzo nagłe. To był czas, kiedy zacząłem interesować się instrumentami na żywo, ale nie klasyką… Coraz częściej zacząłem chodzić na koncerty mis, gongów, kamertonów, czyli tak zwany soundhealing. Ta muzyka powoli zaczęła zdobywać moje serce i oddziaływać na umysł. Szukałem, słuchałem, medytowałem, używałem do pracy i podczas relaksu.
Obecnie nie wyobrażam sobie życia bez tej muzyki. Już w na początku grudnia zeszłego roku spotify pisał mi, że mam 68000 godzin słuchania muzyki w 2022. Nie było w tym ani jednej minuty muzyki elektronicznej klubowej.
Poniżej link do wycinka mojej starej twórczości: